Szymon Kołecki bez litości dla freak fightów. „Nie chciałbym przynieść wstydu olimpizmowi”

Złoty medalista olimpijski i zawodnik MMA nie zamierza milczeć, gdy sport traci sens na rzecz widowiska. Szymon Kołecki w rozmowie w programie „Życie po życiu” stanowczo sprzeciwia się freak fightom, które jego zdaniem niszczą wizerunek sportu i promują agresję jako formę rozrywki.

Od sztangi do oktagonu

Kołecki od lat uchodzi za człowieka, który potrafi przechodzić między dyscyplinami bez utraty tożsamości. Po zakończeniu kariery w podnoszeniu ciężarów – uwieńczonej mistrzostwem olimpijskim i szeregiem medali mistrzostw świata – postanowił spróbować sił w MMA. Pierwszą walkę stoczył w 2017 roku, a jego kariera rozwijała się dynamicznie, mimo że kontuzja kolana na trzy lata zatrzymała sportowy rytm. Wrócił, jak sam mówi, dla siebie – nie dla pieniędzy. „Lubię trenować, lubię walczyć. Zarobiłem dobrze, ale to nie jest główny powód, dla którego wychodzę do klatki” – podkreśla.

Kołecki przyznaje, że największe wynagrodzenie za pojedynek sięgnęło ponad pół miliona złotych, ale nie przekroczyło miliona. Jednocześnie zauważa, że MMA wiąże się z dużymi kosztami: trenerzy, terapeuci, podatki, menedżerowie – wszystko trzeba opłacić samodzielnie. Mimo to nie narzeka. Jak sam mówi, nigdy nie należał do biednych, a olimpijska kariera pozwoliła mu zbudować stabilne zaplecze finansowe.

„Freak fighty robią krzywdę ludziom”

Były sztangista nie pozostawia złudzeń co do oceny federacji freak fightowych. Jego zdaniem promują one przemoc, prowokację i zachowania, które nigdy nie powinny być elementem sportu. „Włodarze tych federacji nie rozumieją, że robią krzywdę wielu ludziom. Pokazywanie agresji słownej i fizycznej normalizuje te zjawiska” – mówi Kołecki.

Nie potępia samego konfliktu – w końcu sport bywa emocjonalny – lecz sposób, w jaki buduje się wokół niego widowisko. „Promowanie przestępców czy brutalnych historii jako atrakcji dla widzów to nie sport, to spektakl przemocy” – dodaje. Zwraca też uwagę, że takie postawy przenikają do internetu i trafiają do młodych ludzi, dla których agresja staje się formą zabawy. Jako ojciec czwórki dzieci nie ukrywa, że to właśnie ten aspekt najbardziej go niepokoi.

Olimpizm jako zobowiązanie

Kołecki podkreśla, że nie wziąłby udziału w walce freak fightowej, nawet za ogromne pieniądze. „Musiałaby przestać być freak fightem. Wywodzę się ze sportu olimpijskiego, nie chciałbym przynieść wstydu temu, co reprezentuję” – tłumaczy. W jego słowach czuć nie tyle moralizatorstwo, co lojalność wobec idei, które go ukształtowały. „Dla złotego medalu olimpijskiego byłbym w stanie oddać wszystko. Olimpizm jest czymś więcej niż freakami” – mówi bez wahania.

Choć nie szczędzi słów krytyki wobec tych, którzy decydują się na występy w takich federacjach, zachowuje klasę. Mówiąc o Tomaszu Adamku, który poszedł tą drogą, nie ukrywa rozczarowania, ale też nie odbiera mu godności. „Życzę mu, żeby dobrze zarobił. Szkoda tylko, że autoryzuje sobą takie wydarzenia” – zaznacza.

Dziś Kołecki prowadzi klub fitness i studio treningowe, wynajmuje nieruchomości, korzysta z emerytury olimpijskiej. Ma więc spokój, na który zapracował ciężarem, krwią i dyscypliną. I może pozwolić sobie na luksus, którego wielu w tym środowisku nie zna – mówić prawdę bez kalkulacji.